Bałkański kalendarzyk (fragmenty książki)

Poniżej znajdują się fragmenty nowej, niewydanej książki - kontynuacji "W bałkańskim kociołku".
Tytuł roboczy: "Bałkański kalendarzyk"
Opinia każdego Czytelnika jest cenna.
Zachęcam do korzystania z możliwości dodawania komentarzy.
Miłego dnia!


Urodziny bałkańskiego kalendarzyka

„Życie ludzkie... tak jednakowym wydaje się z dala, a tak dziwnie i nieskończenie rozmaitym, gdy się na nie patrzy serca i duszy mikroskopem. Naówczas ta czarna i różowa plamka rozkłada się w cały świat kształtów, świateł i cieni.” (J. I. Kraszewski)

 Nie miałam wtedy pewności, czy istnieje przeznaczenie. Byłam dużą dziewczynką i nie wierzyłam już w czarodziejskie różdżki. A jednak...
 Poznałam Alberta w niezwykłych okolicznościach*1 i kiedy wydawało się, że powinnam otrząsnąć się ze wstrząsu, pozostawałam w trudno wytłumaczalnym stanie. Miałam wrażenie, że żyję w półśnie, bez wielkiego wpływu na to, co dzieje się wokół mnie. Serce biło w przyspieszonym rytmie dla mojego przyszłego męża. Świat Bałkanów oczarowywał skutecznie.
 Albert zabrał mnie pewnego dnia do miejsca, gdzie góry zmęczone upałem zanurzają się w morzu. Gadatliwe fale wydawały się zachwycać ich kształtami.
 - Bajecznie - pomyślałam i chyba wtedy głowa zasugerowała: - Bez dobrej wróżki może wcale nie mogłabyś się tu znaleźć.
 Szokowała mnie różnorodność. Chciałam widzieć więcej i więcej... Ta piękna kraina na krańcu Europy strzeże swych tajemnic. Ma humory. Czasem przeraża. Potrafi podarować dobre i złe momenty.
 W dość krótkim czasie pokazała mi swoją siłę. Przeżyłam trzęsienie ziemi, trąbę powietrzną, straszną burzę w wysokich górach i kamienno-błotne lawiny. Ale... byłam już wtedy tak zakochana, że wybaczyłam te gwałtowne zachowania. Mój burzliwy romans z tym górzystym skrawkiem Europy trwa nadal, bo kilka złych chwil nie może zabić prawdziwego uczucia.
 Kiedy Bałkany stały się moim domem, mogłam rozłożyć „serca i duszy mikroskop” i zacząć przyglądać się im z bliska. Odkryłam, że większość ludzi ma tu czarodziejską różdżkę na własny użytek. Dzięki niej i odrobinie dobrych chęci szare dni nabierają kolorów. Odkryłam, że mają tu specyficzny sposób na życie, na radzenie sobie z codziennymi problemami. Odkryłam, że wokół jest wiele barw, trzeba tylko chcieć je zobaczyć.
 Zaczęłam gubić się w liczbie bałkańskich świąt, które nie zawsze są czerwoną kartką w kalendarzu, ale nie da się o nich zapomnieć, bo o ich zapowiedzi potyka się człowiek co krok.
 Któregoś roku znalazłam pod choinką gruby kalendarz. Przy każdym, jedynym, niepowtarzalnym dniu pojawiały się w nim moje notatki. Przez kolejne 12 miesięcy pracowałam pilnie nad tym napiętym terminarzem. Oczywiście, pod okiem Alberta, bez którego wszystko, co nastąpiło, nie mogłoby się wydarzyć.
 I tak urodził się „Bałkański kalendarzyk”.

*1 Są one opisane w książce „W bałkańskim kociołku”.

 Tytuły niektórych rozdziałów
Podarunek trackiej bogini / Domy z duszą i niewidzialny patron / Witamy lato / Strach ma wielkie oczy / Modlitwa o deszcz / Mikołajkowy piknik / Konstantyn i Elena / Tańczące rusałki / Magia przez duże „M”/ Jak smakuje biały mężczyzna / Święty lekarz / A echo śpiewa / Spotkanie ze świętym wężem / Kiedy smoki wędrują na koniec świata / Pachnące różą

***
 Dwudziestego dziewiątego sierpnia zaczyna się wielka wędrówka gadów i płazów do jaskini ich króla, znajdującej się na końcu świata. Coraz krótszy dzień i nadchodzące chłodniejsze noce nie podobają się też smokom, rusałkom, leśnym duchom i innym podobnym istotom. A więc i one opuszczają letnie siedziby i wyruszają do swoich władców, urzędujących także na końcu świata.
 Niestety, nie jest to najlepszy dzień dla ludzi. (Na pewno nie wskazane jest podejmowanie się nowej pracy.) Jeśli dwudziesty dziewiąty sierpień wypada na przykład w poniedziałek, w każdy poniedziałek w tym samym roku kalendarzowym należy zachowywać ostrożność.
 W ten trochę feralny dzień, podczas gdy smoki wędrowały na koniec świata, my spacerowaliśmy po bardzo specjalnym moście na rzece Osym... (...)

***
 Jogurt zawsze kojarzy mi się z ciocią mojego męża. Na początku naszej wspólnej drogi, dość długo i pilnie, pracowałam nad powstrzymywaniem odruchu kiwania głową, który tu znaczy coś zupełnie odwrotnego (poruszanie głową na boki zastępuje słowo „tak”).
 - Napijesz się jogurtu, czedo (dziecko) ? – pytała podczas wizyty niedosłysząca ciocia Macedonka.
 - Nie – odpowiadałam zawsze zbyt cicho i w tym samym momencie nieposłuszna głowa sama leciała na boki, dzięki czemu pojawiały się przede mną kolejne pełne szklaneczki. Te sytuacje nie miały wpływu na moją sympatię do nabiału, jogurtu czy sera (typu feta), który... (...)

***
 Nigdy nie marzyłam o spotkaniu z jadowitym gadem. Mocno wierzyłam, że vice versa, gady nie są zainteresowane spotkaniem ze mną. Chyba miałam trochę racji, bo kiedy węże pojawiały się na naszej drodze, ja ze strachu zamierałam w bezruchu, a one wybierały inną ścieżkę i bezszelestnie znikały. W takich chwilach doceniałam upór Alberta, w kwestii butów zasłaniających łydki, który na mój argument – Upał! – odpowiadał: - Węże! Co będzie jak przypadkiem nadepniesz któremuś na odcisk?
 Jakimś cudem udało mi się nie zdenerwować żadnego gada i sądziłam, że w nieskończoność będziemy się unikać. Nie przypuszczałam, że zechcę kiedykolwiek spotkać się z nimi z własnej woli i to nie na górskiej drodze czy w lesie, a w klasztorze na greckiej wyspie Kefalonii.
 Przyznam, że kiedy dowiedziałam się, że Bałkany mają swoje święte węże, byłam mocno zaintrygowana.
 Ta historia ma swój początek w XVI wieku. Zamieszkały przez mniszki klasztor świętej Bogurodzicy Lagouvarda był często atakowany przez piratów. Pewnego letniego dnia, jedna z nich zauważyła zbliżających się do brzegu korsarzy. Kobiety zaczęły się gorąco modlić do swojej patronki.
 - Ratuj nas pani! - prosiły. - Zamień nas w jadowite węże lub uczyń ptakami. Nie oddawaj nas w ręce okrutników.
 Kiedy piraci zbliżyli się do klasztoru, otoczyły ich gady z krzyżami na głowach i językach. Nie zdecydowali się walczyć z wężami. Uciekli w popłochu.
 Klasztor ocalał. Nikt nie wie, czy mniszki wróciły do ludzkiej postaci.
 Od tego czasu, każdego 6 sierpnia, powtarza się sytuacja, której nikt nie potrafi wytłumaczyć. Pojawia się tu tego dnia niezliczona ilość węży, od imienia patronki klasztoru, nazywanych wężami Bogurodzicy. Od stuleci są uznawane za święte. Mieszkańcy Markopoulo przenoszą je w szklanych słojach do klasztoru. Część z nich sama wchodzi do wnętrza. Od 6 do 15 sierpnia (do święta Bogurodzicy uroczyście obchodzonego przez kościół prawosławny) zbierają się tu tłumy wiernych. Ludzie pozwalają pełzać wężom po swoim ciele, bo wierzą, że przynosi to szczęście i pozbawia chorób. Są przekonani, że przez te kilka dni gady nie skrzywdzą człowieka.
 Tylko dwa razy węże nie pokazały się wokół klasztoru: w 1940 roku przed II wojną światową, która do Grecji dotarła nieco później i w 1953 roku przed katastrofalnym w skutkach trzęsieniem ziemi.
 Każdy dzień spóźnienia świętych węży*1 zapiera tu dech, ludzi ogarnia panika, w głowach rodzą się pytania.
 16 sierpnia węże opuszczają klasztor. Znikają tak samo nagle, jak się pojawiły.

*1 Świętym wężem jest jadowity wąż koci (telescopus fallax) występujący na całych Bałkanach. Zęby jadowe ma umieszczone dość głęboko, a więc musi chwycić ofiarę całą paszczą, żeby móc je wbić. (We wpisie "Święte węże czyli o moim spotkaniu z jadowitym gadem" jest tekst + króciutki film z klasztoru)

***
 Szybkie zmiany klimatów są jednym z wielu uroków podróżowania po Bałkanach. Do tureckiego Edirne zawsze dojeżdżaliśmy samochodem, a przypadek sprawił, że kilka razy powitały nas głosy muezinów nawołujących do modlitwy, dobrze słyszalne już na granicy miasta. Ale to nie z tego powodu jest tu inny klimat, bo meczety są także w Bułgarii i w wielu miejscach minarety posiadają nagłośnienie. W Edirne (oddalonym "o krok" od Bułgarii i Grecji) są te same krajobrazy, je się prawie te same potrawy, tak samo smakuje chałwa, bakława i inne słodkości, pije się taką samą kawę, a jednak jest inaczej. Czuje się inną atmosferę.
 Raz w roku odbywają się w Edirne słynne na Bałkanach tzw "tłuste walki", które można zobaczyć podczas różnych świąt, także w małych bułgarskich wsiach czy miasteczkach.
 Emocje oczekującej publiczności podsyca dżazgyr, śpiewnie recytując patetyczne, religijne wiersze. Kiedy kończy, na pole walki wchodzą zapaśnicy. Mają bose stopy i ciało skąpane w litrach oliwy, dźwigające ciężkie, nasiąknięte tłuszczem spodnie, uszyte ze skóry bawolej lub cielęcej, ważące nawet kilkanaście kilogramów.
 Piszczałki i bębny narzucają rytm tanecznym krokom. Podczas gdy prawa noga wysuwa się do przodu, lewa ręka unosi się, po czym opada na udo. Kiedy już się zatrzymają, składają ukłon, posuwają się trzy kroki do przodu, cofają się trzy kroki i kolanem dotykają spalonej słońcem trawy. Lekko pochyleni, ze spuszczoną głową, trzy razy, szybkim ruchem zbliżają rękę do ziemi, ust, a potem czoła. Na koniec, bojowy okrzyk oznajmia widzom, że są gotowi do pojedynku.
 Walczą z zaciekłością o złoty pas, z którym dumny zwycięzca przejdzie główną ulicą miasta, na plac otoczony meczetami z XV i XVI wieku, żeby ostatecznie zakończyć swój marsz przed meczetem Selimiye, zbudowanym przez legendarnego Sinana, architekta sułtana Sulejmana.

 "Bałkański kalendarzyk" nie jest jeszcze dostępny dla Czytelników, a więc zapraszam do książki "W bałkańskim kociołku" (tu znajdują się fragmenty i opinie).

A4.fo2ab

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz